Pełna kolorów – wywiad z Anną Grabowską-Krupą, mamą i multi-zadaniowcem

Mój gość za chwilę zdradzi Ci sekret magicznego eliksiru, który sprawia, że ogarniesz wszystko. Ania angażuje się w wiele projektów, które wszystkie mają w sobie coś z malarstwa. Robi wiele, ale zdecydowanie ma też czas dla swoich dzieci. Uprzedzam – będzie długo, ale zdecydowanie warto.

Nazywam się Anna Grabowska-Krupa. Jestem mamą trójki dzieci na Edukacji Domowej. Od pół roku prowadzę również własną jednoosobową działalność gospodarczą (a wcześniej działalność nierejestrowaną). Pomagam kobietom ogarnąć ich strony internetowe, prowadzę konsultacje on-line dotyczące wordpressa oraz motywu DIVI. Zajmuję się również fotografią rodzinną, portretową i produktową oraz prowadzę warsztaty z fotografii produktowej oraz malowania akwarelami dla dorosłych. Tak, wiem dużo tego, ale to wszystko nie przyszło do mnie jako efekt przypadku w ciągu jednego dnia, o czym zresztą przeczytacie poniżej.

Pamiętam, że już na studiach zastanawiałam się, jak to będzie po zakończeniu. Czy ja naprawdę już zawsze, aż do starości będę musiała codziennie wstawać tak niemiłosiernie rano?

W czasie pracy w drukarni pierwsza zmiana zaczynała pracę o 6. Ze względu na to, że druk u nas szedł 7 dni w tygodniu 24h na dobę nawet graficy mieli pracę zmianową, a w weekendy dyżury pod telefonem na wypadek, jakby coś się działo na maszynach drukujących i trzeba było przyjeżdżać i poprawiać pliki. Paradoks tej pracy polegał na tym, że im więcej robiłeś tym częściej byłeś wzywany (bo więcej twoich prac trafiało na maszyny). Potrafiono do nas dzwonić nawet w środku nocy. Dlatego, kiedy urodziło mi się pierwsze dziecko, zaczęłam marzyć o pracy na własny rachunek. I powoli coś w tym kierunku robić.

Dopiero 7 lat później udało mi się urzeczywistnić moje marzenie. Teraz pracuję tak jak zawsze chciałam, czyli z domu. Z dziećmi u boku. Choć nie powiem, nie zawsze jest łatwo i różowo. Są dni, gdy ciężko jest nam ze sobą się dogadać, ale widzę też więź jaka się między nami tworzy. Teraz nie pracuję tak, jak kiedyś na etacie po 8h dziennie. Tak naprawdę z większością rzeczy wyrabiam się w 4-5h. Pracując na etacie też często wyrabiałam się w krótszym czasie z własnymi zadaniami, ale praca i tak była OD DO. Więc w pozostałym czasie obrabiałam zdjęcia, które robiłam innym ludziom. Teraz krótszy dzień pracy to mój świadomy wybór.

Do pracy wystarczy mi tylko aparat i komputer. Strony internetowe mogę tworzyć i konsultować niezależnie od miejsca, pory roku czy dnia. Wystarczy, że mam Internet. Warsztaty stacjonarne prowadzę w dwa-trzy dni w miesiącu. Dzięki temu nie jesteśmy uwiązani w domu. Na wyjazdy rodzinne jeździmy zawsze albo przed sezonem, po tym jak Ola zda egzaminy kończące rok szkolny, czyli zwykle na początku czerwca, albo we wrześniu. Jak chcemy gdzieś wyjechać w między czasie, bo np. nadarza się okazja, to też nie ma problemu

Z drugiej strony bardzo lubię to, co robię i wiem, że gdyby nie dzieci mogłabym przesiedzieć przed komputerem cały dzień pracując lub szkoląc się. Dzięki nim mam motywację by wyjść na dwór i poczuć świat.

Czy masz takie działanie, które wciąga Cię całkowicie? Które mogłabyś robić godzinami i nie mieć dość?

Malowane światłemZe wszystkich rzeczy, którymi się zajmuję to najbardziej wciąga mnie fotografia. Praktycznie zawsze ciągam ze sobą aparat. Zaraził mnie nią ojciec, pewnie nawet nieświadomie. Do tej pory pamiętam jak urządzał ciemnie w łazience. A teraz, z czego bardzo się cieszę, również moja Najstarsza połknęła bakcyla i często razem ze mną fotografuje. W momencie gdy to piszę jesteśmy u babci na działce, co wieczór rozpalamy sobie ognisko i „malujemy światłem” – czyli robimy zdjęcia na długim naświetlaniu.

Zanim urodziłam Olę uwielbiałam robić zdjęcia ludzi. Po porodzie czułam się zamknięta w czterech ścianach. Nie mogłam już wychodzić na sesje, tak często jak bym chciała. Moją ulubioną porą fotografowania były i są zachody słońca, a o tej porze trzeba było małą kłaść spać. Tym bardziej, że karmiłam naturalnie.

By nie przestać fotografować i nie cofać się w rozwoju zaczęłam fotografować jedzenie. Najpierw prowadziłam bloga kulinarnego razem z moją koleżanką (blog już nie istnieje). Później postanowiłam pójść własną drogą i założyłam Spicy-carrot (http://spicy-carrot.com/).

Z zarabiania na tym blogu ostatecznie nic nie wyszło. Ale z czasem zaczęły się pojawiać zamówienia na torty od osób, które jadły je na różnych imprezach np. w przedszkolu (z okazji urodzin moich dzieci). I tak znajomi znajomym zaczęli polecać moje wypieki. Tym bardziej, że sporo z nich jadało też moje obiady, które gotowałam do nieformalnej grupy przedszkolno-szkolnej Akacja. Często zdarzało się tak, że od razu po urodzinach, na których był mój tort dostawałam zamówienie na identyczny. Choć rzadko się zdarza, żebym zrobiła dwa identyczne w smaku. Moje torty nazywam tortami „bez”. Najczęściej zgłaszają się do mnie osoby, które potrzebują tortu bez czegoś: bez mleka, bez glutenu, bez cukru, bez orzechów, albo bez jajek. Albo wszystkie te opcje na raz. Dodatkowo korzystam z sezonowych owoców, albo konfitur z własnej spiżarni.

Do fotografii rodzinnej wróciłam po skończeniu przez Artura 6 miesięcy. Uwielbiam fotografować rodzinne emocje. Uwielbiam interakcje między ludźmi. Chętnie dojadę na sesję do Warszawy, lub zrobię ją przy okazji warsztatów z akwareli, które w Warszawie w studio M80 prowadzę.

Rok temu koleżanka zaproponowała mi prowadzenie warsztatów z fotografii produktowej i flat lay w swoim studio architektonicznym. Ania, moja imienniczka, była w podobnej sytuacji jak ja. Obie miałyśmy córki w podobnym wieku – moja Alicja i jej malutka miały wtedy 1,5 roczku. Ania stwierdziła, że w związku z tym, że nie może jeździć na różne warsztaty, które ją interesują to będzie zapraszać ludzi do prowadzenia warsztatów u siebie. I tak zaczęła się moja przygoda z warsztatami na dobre.

Pierwsze okazały się hitem. Pół grupy od razu zapisała się na drugą część z fotografii produktowej. Tym bardziej, że każdy na te warsztaty przychodzi z własnym sprzętem i własnym problemem, który chce się nauczyć fotografować. I tak były u mnie dziewczyny z Photona (https://photonrobot.com/pl), które chciały się nauczyć fotorgafować biały produkt na białym tle. Były dziewczyny, które szyją własne produkty, np. Natalia z Natty Design (https://www.facebook.com/NattydesignbyN/) (polecam jej torby i nerki, są przepiękne). Natalia zresztą regularnie do mnie przychodzi na akwarele. Była również Asia, która prowadzi bloga czytelniczego, więc uczyła się jak ładnie, fotografować książki w typie flat lay.

Na wiosnę tego roku postanowiłam prowadzić też warsztaty z akwareli dla dorosłych. Prowadzę je zarówno w Białymstoku jak i Warszawie w M8 Studio. Najbliższe odbędą się 12 października w Warszawie https://www.facebook.com/events/901934833513639/ , 19 października w Krakowie oraz 25 września w Białymstoku.

malowanie akwarelami

Kiedy Cię poznałam zaimponowała mi ilość spraw, w które jesteś zaangażowana. A kiedy doczytałam jeszcze, że masz dzieci w edukacji domowej, to już wiedziałam – muszę zrobić z Tobą wywiad!

Podaj mi proszę przepis na ten magiczny eliksir, który sprawia, że możesz tak wiele. (No dobra, wiem że nie ma eliksiru, ale i tak: jak Ty to robisz?)

To, co mi naprawdę pomaga posuwać swoje projekty przy takiej ilości spraw do przodu to planowanie. Kiedyś działałam „bez głowy”. W ciągu dnia miałam w głowie masę spraw i pomysłów do załatwienia, ale nie zapisane umykały mi z pamięci. I wieczorem, gdy dzieci już spały, a ja mogłam zająć się własnymi rzeczami tak naprawdę robiłam tylko jedną rzecz, o której jeszcze pamiętałam.

Próbowałam używać różnych plannerów. Nawet miałam pierwszą wersję planneru Pani Swojego Czasu, ale bez systemu planowania i głębszego przemyślenia zadań dalej mi się to nie sprawdzało. Tym bardziej, że większość z tych planerów nie była dostosowana do mnie i moich potrzeb.

Wszystko się zmieniło, gdy odkryłam Bullet Journal i Kasię z Worqshop. Bullet Journal to system planowania, który sam sobie tworzysz. Nie potrzebujesz do niego drogich planerów, możesz prowadzić go w zwykłym zeszycie. Jak popatrzysz w internecie większość stron Bullet Journalowych jest mocno zdobionych przez ich użytkowników. Ja nie miałam na to czasu, więc skupiałam się tylko na tabelkach. Ale ten system planowania się u mnie sprawdził. Na początku.

Na blogu możecie poczytać o początkach mojego planowania w bullet journal oraz obejrzeć kilka stron jak kiedyś wyglądał mój planner.

https://annagrabowska.com/2017/11/bullet-journal-moje-poczatki/

Mój system planowania teraz trochę ewoluował. Pod koniec poprzedniego roku przypadkiem znalazłam w Biedronce planner idealnie dostosowany pod moje wymagania. https://www.empik.com/planer-taki-jak-ty-od-gabrieli-garas,p1215101810,szkolne-i-papiernicze-p Jest idealny. Można zacząć używać go od dowolnego miesiąca, gdyż wszystkie daty wstawia się samemu. Używam go teraz w połączeniu z bullet journal. Tzn. w bullet journal zapisuję to, na co nie ma miejsca w plannerze, takie jak np. statystyki (dzięki, którym mierzę, czy to, co robię ma sens, wydatki, zapisy na warsztaty).

Dzięki planowaniu dokładnie wiem każdego dnia, co mam zrobić by posunąć swoje projekty do przodu. Nawet jeśli mam tylko odrobinę czasu w ciągu dnia, już nie siedzę tak jak kiedyś i nie zastanawiam się, co powinnam dziś zrobić. Po prostu otwieram planner i widzę, co mam rozpisane na dany tydzień (większe projekty mam rozbite na mniejsze zadania, takie do wykonania w ciągu jednego dnia).

Dodatkowo, prowadzę dziennik wdzięczności połączony z mini plannerem. Zapisuję w nim wszystkie zadania, nawet te mini na dany dzień. Dzięki temu nic mi nie umyka z pamięci. Dzięki temu też mam świadomość, że nawet jeśli nie udało mi się wszystkiego z danej listy zrobić (a bardzo często tak bywa) to widzę, że i tak zrobiłam dziś dużo. Dzięki temu przestałam się wkurzać np. na Alę, która się wybudza w nocy i wieczorami, że „znowu nic nie zrobiłam”, bo ta lista pokazuje mi, że to nie prawda.

A jeśli chodzi o sam dziennik wdzięczności. To jest akurat coś, co wyniosłam z Latającej Szkoły. Początkowo byłam bardzo sceptycznie do niego nastawiona, ale później, jak zaczęłam go prowadzić zauważyłam, jak duży wpływ ma na moje postrzeganie świata i siebie.

A tak już poza planowaniem, w związku z tym, że na pomoc babć nie mam co liczyć, szukam różnych sposobów na odzyskanie trochę czasu dla siebie i swoją pracę, bez szkód dla obu stron.

I tak, np. w ciągu roku szkolnego jeden dzień w tygodniu (w związku z tym, że nie chodzimy do szkoły) spędzamy w klockolandii. Siedzimy tam praktycznie cały dzień. Wybieram zwykle taki w którym jest promocja i płaci się stałą stawkę za cały dzień zabawy. Dzieci są zadowolone, bo uwielbiają tam przychodzić, a ja mogę w tym czasie popracować na komputerze. A, że zwykle jest pusto, bądź są tylko pojedyncze dzieci (jest to czas gdy większość siedzi w szkołach), więc nie potrzebują mojej pomocy. Radzą sobie same, bądź Najstarsza pomaga Najmłodszej. Przychodzą tylko po picie lub by coś zjeść.

Jak wygląda Twój typowy dzień?

W zasadzie nie mamy typowego dnia. Często podążamy za tym, co nas interesuje w danym momencie. Staramy się codziennie, bez względu na pogodę wychodzić na dwór. W związku z tym, że nie ma u nas nikogo pod blokiem do zabawy jeździmy na większe place zabaw w mieście lub do parku, albo w ogóle jedziemy pozwiedzać coś poza miastem.

Rano, po śniadaniu czytamy, głównie książki z biblioteki (przy tej ilości czasem jest ciężko przeczytać wszystkie w miesiąc). Czasem Oli coś pokażę z materiału, choć widzę, że tak naprawdę nie muszę, bo ona mimo chodem, podczas różnych gier i zabaw „łapie tematy”. Ostatnio zaskoczyła mnie stwierdzeniem: „Mamo, wiesz, że 2×6 to to samo co 3×4”. Zauważyła to sama, zanim jeszcze zaczęłam pokazywać jej tabliczkę mnożenia. Co na początku wakacji było moim strachem, gdyż zastanawiałam się jak jej ten temat w ogóle wprowadzić. Bo wiecie, tabliczka mnożenia na ogół kojarzy nam się z kuciem na pamięć, a nie ze zrozumieniem, z czego ona wynika.

Albo, jak po wyjeździe w góry, gdzie w samochodzie czytałyśmy różne książki, o kosmosie i planetach Ola zaczęła wymieniać planety w kolejności od Słońca i opowiadając, które to skaliste, a które to gazowe.

Albo, jak podsłuchałam jak się dzieci bawiły na huśtawce w tornada i Ola tłumaczyła bratu różnicę między tornadem a cyklonem.

Po każdej takiej sytuacji tylko utwierdzam się w przekonaniu, że Edukacja Domowa jest dobrym wyborem. Uczymy się tego samego co w szkole, bez bólu, bez siedzenia w ławkach i mając masę czasu na odkrywanie co nas interesuje.

Po śniadaniu i czytaniu ogarniamy mieszkanie. Dzieci mają też czas na pogranie na telefonie w grę do nauki angielskiego. Ja wtedy załatwiam drobne sprawy firmowe. Odpowiadam na maile. A potem idziemy w teren. Następnie wracamy na obiad. Znowu coś czytamy i idziemy na zajęcia dodatkowe. Ale muszę zaznaczyć, że są to zajęcia, które dzieci sobie same wybrały. Jak danego dnia mam konsultacje z klientką, to dzień wygląda jeszcze inaczej. Tak jak wszystko po prostu planujemy go sobie z samego rana.

A wracając do zajęć dodatkowych to:

  • Ola chodzi na fotografię, gitarę, taekwondo, gimnastykę artystyczną (ponoć ma predyspozycje i zdolności w tym kierunku) i angielski, zaś
  • Artur na piłkę nożną i angielski (ale marzy też o perkusji).

Także to nie tak, że dzieci będąc na edukacji domowej nie mają styczności z innymi dziećmi. Mamy po prostu więcej czasu na odkrywanie tego, co nas ciekawi i interesuje.

Dlaczego zdecydowaliście się na edukację domową?

Zaczęło się dość niewinnie. Jako młoda matka bardzo chciałam wspierać rozwój swojego dziecka. Nie pamiętam już jak to się stało, że natknęłam się w Internecie na artykuły dotyczące globalnej nauki czytania małych dzieci. Później, znalazłam kurs ESSKK „Rozwiń inteligencję małego dziecka” (+ kilka innych książek) i przepadłam bez reszty. Zdałam sobie sprawę, że edukacja w takiej postaci, jaka jest teraz serwowana w szkołach (i jak się później przekonałam w przedszkolach także) wcale nie pozwala dzieciom się rozwinąć, tylko od razu wtłacza je w schemat, do którego muszą pasować. Ale niestety, to były czasy, gdy musiałam zostawić pół roczną Olę pod opieką babci i wrócić do pracy. Pracowałam wtedy jako specjalista DTP/grafik w największej drukarni na Podlasiu.

I tak czas leciał, mi powoli myśl o innym typie edukacji kiełkowała w głowie. Zastanawiałam się jak ja na etapie szkolnym pogodzę to z pracą na etacie. W między czasie zaszłam w drugą ciążę, urodził się Artur. Ola trafiła do standardowego, zachwalanego (wybranego niestety przez babcie, a nie przeze mnie przedszkola – ja wtedy nie miałam jeszcze wyrobionego zdania w temacie tych instytucji), prywatnego przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne.

Dodam, że jesteśmy wegetarianami, a od czasu pierwszej ciąży, gdy miałam cukrzycę ciążową zaczęliśmy bardzo zwracać uwagę na to, co jemy. Unikamy syropu glukozowego, oleju palmowego i jeszcze kilku rzeczy, które uważamy, że nam nie służą.

I tu nastąpił zgrzyt. A raczej cała seria zgrzytów.

Panie, szczególnie te świeckie (akurat Ola miała świetną siostrę zakonną w grupie) nie potrafiły uszanować naszego wyboru. Np. podawano Oli do jedzenia rybę twierdząc, że to nie mięso, a słodkie bułeczki, lizaczki były na porządku dziennym.

Ola idąc do przedszkola już dawno nie spała i choć panie na dniach otwartych zarzekały się, że będzie mogła w czasie leżakowania czytać sobie sama książeczki w kącie. We wrześniu okazało się to jednak nie możliwe. Córka nigdy się nam nie skarżyła. Uważana była wręcz za najgrzeczniejszą w grupie, ale w momencie gdy przychodziłam po nią do przedszkola, te wszystkie skrywane emocje wybuchały. Za to dni, gdy musiała z jakiegoś powodu (np. panie dzwoniły, że jest epidemia salmonelli i żeby nie przychodzić) zostać w domu były idealne.

A już najgorszym dla mnie przegięciem było, że chodząc tam Ola zaprzestała malować. Przestała, bo codziennie słyszała, że maluje brzydko, bo albo wychodzi za linię, albo zostawia białe przestrzenie, albo poziom pracy paniom nie odpowiadał. A prace, które panie wywieszały na „tablicy chwały” dla rodziców wszystkie były identyczne. Trudno było mi odnaleźć prace córki pośród 20 identycznych. Było to dla mnie nie do przyjęcia. Zaczęło mi to mocno uwierać, że się w ten sposób krępuje kreatywność dzieci. Od przedszkola wtłacza się nas w schemat i uczy myśleć identycznie. Czułam, że zaczynam się zmuszać by ją tam posyłać.

Ola w sumie była tam dwa lata (w 3 i 4 latkach). Bardzo zależało nam również by dzieci wychodziły na dwór, tym bardziej, że przedszkole miało przepiękny plac zabaw i znajdowało się blisko parku. Ale panie zasłaniały się realizacją albo tym, że jest albo za zimno na wychodzenie na dwór, albo za gorąco. I tak prawie cały rok dzieciaki przesiedziały zamknięte w przedszkolu. Umówiłam się zatem z Olą, że będę przychodzić po nią o 12, jeszcze przed leżakowaniem i czas ten będziemy spędzać na podwórku.

Po 11 listopada miałam wrócić do pracy po urodzeniu Artura. I w sumie wróciłam. Na jeden dzień, bo od razu pracodawca wręczył mi wypowiedzenie (po 13 latach pracy). Powód: redukcja etatów. I tym samym dwa problemy rozwiązały się za jednym zamachem: nie miałam z kim zostawić Artura wracając do pracy, bo w ostatniej chwili wykruszyły mi się babcie. I pomysł z edukacją domową (szkolną) zaczynał nabierać kształtów. Wtedy też podjęliśmy decyzję, że nie szukam nowej pracy, tylko od razu decydujemy się na trzecie dziecko, tak jak zawsze o tym marzyliśmy.

W tym czasie, moja koleżanka zaczęła zbierać grupę zainteresowanych osób do stworzenia pierwszego przedszkola leśnego. Zaczęliśmy więc się udzielać z myślą, że poślemy tam już dwójkę naszych dzieci jak urodzi się Alicja. Jednak, gdy nadszedł wrzesień, pomimo, że bardzo podobało nam się w Puszczyku moim zdaniem Artur nie był jeszcze na niego gotowy. I tak dzieci trafiły do nieformalnej grupy przedszkolnej (później też i szkolnej) o nazwie Akacja. Było to pół na pół przedszkole leśne, prowadzone przez znajomych na obrzeżach Białegostoku. Dzieci nie spędzały tu całego dnia na podwórku (tylko pół), ale miały np. własny ogródek i zwierzęta pod opieką (kota, kozy, osiołka, królika i kaczki). I były za nie odpowiedzialne. Po roku powstała tam również grupa szkolna, złożona z 6 dzieci będących na Edukacji Domowej.

Nie wchodząc w szczegóły nasza przygoda z Akacją zakończyła się w połowie pierwszej klasy Oli. Ja w tym czasie zaczynałam rozkręcanie swojego biznesu, brałam też udział w Latającej Szkole. I szczerze powiedziawszy nie miałam czasu, by przygotowywać jeszcze dla Oli specjalne materiały do nauki.

Zamiast tego czytamy bardzo dużo. Jesteśmy zapisani do dwóch bibliotek. Więc za każdym razem przywozimy z nich 35 książek do czytania (każdy może założyć własną kartę ;] ). Sporo też kupujemy książek do domu. W tym czasie mieliśmy dobry układ, jako stali klienci z jedną małą księgarnią w naszym mieście, że mogliśmy zamawiać defekty, czyli uszkodzone (tych uszkodzeń często i tak nie było widać) książki za pół ceny.

Ta mała księgarnia została wykupiona przez większą. Więc teraz mam inny system obrotu książkami. Kupuję tylko te, za którymi przepadamy. Najpierw wypożyczamy je z biblioteki i jak się okaże, że dana pozycja jest świetna, dopiero wtedy kupujemy sobie egzemplarz.

Przyrodę „ogarniamy” na bieżąco wychodząc w teren, bez podręczników. Kiedyś moja sąsiadka, z której córką Ola się przyjaźni zwróciła mi uwagę, że Ola rozpoznaje dużo drzew po korze i liściach. A jej córka, która ten sam materiał przyswaja z podręcznika w przedszkolu (to typowe państwowe przedszkole, ale były w nim nawet prace domowe) zupełnie sobie z tym nie radzi.

Także cały materiał pierwszej klasy przyswoiliśmy mimo chodem. Grając, bawiąc się, chodząc na różne warsztaty, spotykając się ze znajomymi. W poprzednim roku zawiązała się grupa na FB rodzin edukujących domowo. Po zdanych egzaminach kończących Oli jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że dla nas Edukacja Domowa jest super rozwiązaniem.

Jaką książkę ostatnio czytałaś? Albo jaką z całego serca polecasz młodym matkom?

„Pozytywna dyscyplina” szczególnie dla matek rodzeństwa. Książka ta pokazuje, jak się kształtują role między dziećmi w domu i z czego wynikają (z czego być może często nie zdajemy sobie sprawy). Poza tym jedna, główna myśl, która została mi po przeczytaniu tej lektury (w kontekście kar i którą wciąż mam w głowie) to to: „że nikt nie będzie się zachowywał lepiej jeśli najpierw sprawimy by poczuł się gorzej”.

Oraz „Bystrzaki”. Książka ta pokazuje sposoby jak można rozwijać takie niedoceniane przez dorosłych cechy u dziecka jak: kreatywność, niezależność, ducha odkrywcy, twórcze myślenie  które mogą się bardzo dzieciom przydać w dorosłym życiu. W bardzo prosty sposób, bez dodatkowych kosztów. Świat się teraz zmienia bardzo szybko i nie wiadomo jak będzie wyglądał za te 15 lat gdy nasze dzieci skończą szkołę. Jakie nowe zawody powstaną. Jak szłam na studia moi rodzice uważali, że z grafiki i rysunku nie da się wyżyć. A w ciągu ostatnich trzech lat powstały co najmniej trzy nowe zawody i specjalizacje związane z tą dziedziną. Wiedza jest teraz na wyciągnięcie ręki, trzeba tylko umieć z niej korzystać i wyciągać wnioski, a obawiam się, że szkoła w tej postaci co jest, uczy tylko suchego przyswajania wiedzy i bezrozumnego mieszczenia się w kluczu z odpowiedziami.

Bardzo Ci dziękuję za wszystkie odpowiedzi. Zdecydowanie dały mi do myślenia. A Ty, moja droga czytelniczko? Co poczułaś czytając opowieść Ani?