Czarne worki, kajdany nakładane samemu sobie i niemieckie pornosy, czyli uwolniłam się

Nagły przebłysk świadomości obudził mnie o 2:33 nad ranem. One muszą odejść. Spakuję je do czarnego wora i wywiozę w czarną noc. Nie będą mi tu rozsiewać zarazy. Rozdarte poematy Słowackiego i spółka muszą trafić tam, gdzie trafiły niemieckie sadomaso pornosy! Zaraz… co?!

Powiedz mi czego boisz się wyrzucać, a powiem Ci kim jesteś.

Ludzie dzielą się na dwie kategorie – tych co mają problem z pozbywaniem się niezakładanych ubrań i tych, którym zalegają nieczytane książki. Są jeszcze chorobliwi zbieracze, którzy nie wyrzucają nawet opakowań po margarynie, ale to nie o nich jest ta opowieść.

W moim domu jest za dużo rzeczy, w dodatku mało która ma swoje stałe miejsce. Ten nadmiar i bałagan męczy, zniechęca, wyciąga energię i zabiera czas. Człowiek jest niewolnikiem rzeczy, które trzeba przekładać, przesuwać, odkurzać, myć… To więzienne kajdany, które sama sobie założyłam. Te pęta są w dodatku bardzo podstępne, jak człowiek straci na chwilę uważność stają się grubsze. Oplata się taka ofiara przedmiotami w złudnym poczuciu bezpieczeństwa, przyjemności i nagle budzi się w przytulnym więzieniu.

Niestety rewolucje i przewroty na nic się tu nie zdadzą. Przedmioty wracają podstępnie w jeszcze większym nasileniu. Postanowiłam działać metodycznie – kategoriami, zgodnie mniej więcej z tym, co proponuje Marie Kondo. Na pierwszy ogień poszły ubrania – dla mnie łatwizna. Podziękowałam nienoszonym spodniom, spódnicom i bluzkom bez żalu. Od dawna stanowiły tylko zapychacze mojej szafki.

Pokaż mi, co trzymasz w domu, a powiem Ci, czego się boisz.

Kolejną kategorią były książki. Samo zabranie się za to zajęło mi 2 miesiące. Oczywiście czasu mam drastycznie mało, więc porządki spadły z mojej listy priorytetów, ale i tak czułam, że jest w tym zwlekaniu coś więcej. Jest we mnie potężny wewnętrzny opór.

No bo jak to: oddać książki? Tych przyjaciół? Tak po barbarzyńsku potraktować, jak jakiś niepiśmienny ćwok? Przecież chłopki mogą kiedyś chcieć przeglądnąć, może ich to zaciekawi… taki eee… „Fircyk w zalotach” na przykład. Wystarczy przecież tylko ścierać kurz z tej książki przez następne 20 lat i może się przydać. No bo teraz, to proszę ja ciebie, nie mam czasu na czytanie tych „Popiołów i diamentów”, co to je mam na regale poukrywane.

Aż w końcu dotarła do mnie myśl, że przecież część z tych książek przytachałam do domu po tym, jak przeleżały lata całe w wilgotnym pomieszczeniu. Zrobiłam im wtedy wstępną selekcję, niemieckie sadomaso pornosy wylądowały w śmietniku. Pracownicy segregujący odpady papierowe mogli mieć niezły ubaw. Reszta książek stanęła dumnie na półkach. Wtedy kompletnie nie myślałam o tym, że mogła być wśród nich pleśń. Dopiero kiedy Juniora męczył katar przez 3 miesiące, połączyłam to z towarzystwem regałowym. I słusznie czy nie – straciłam do moich drukowanych przyjaciół zaufanie.

Wolność

Decyzja została podjęta, działania poszły już dość szybko. Część książek jednak zapakowałam do pudła. Mają kwarantannę. Szukam sposobów na ich odkażenie na wszelki wypadek. Koniecznie daj mi znać, jeśli coś wiesz na ten temat!

Choć powiem szczerze, że z prawie pustym regałem żyje się całkiem nieźle. Jakby spadł mi z barków ciężar, a z nóg spuszczono kajdany. Uwolniłam się mentalnie od rzeczy. Pozbyłam się starego i zrobiłam miejsce na nowe. Już się powoli zapełniło np. książkami, w których pisaniu brałam udział.

Zrozumiałam, że nie ma sensu książek mieć, jeśli się ich nie czyta. Nie ma takiej możliwości, żeby w moim domu ich nie było, ale samo zaleganie na regale nie wystarczy. Chcę, aby moi synowie byli czytelnikami. I nie osiągnę tego jedynie odkurzając rozległy księgozbiór przez następne 20 lat. Zamiast tego czytam im, czytam sobie (tak żeby widzieli). A jak zapragną zapoznać się z klasyką literatury mniejsza z tym czy XVIII, XIX czy XX wieku, to pójdą do biblioteki. Adres znają.