Refleksje o Dniu Kobiet

Myśl mnie naszła po wczorajszym święcie, a raczej reakcja na to, co do mnie dotarło w korytku strawy internetowej tzw. feedzie. Widziałam piękne akcje i ważne słowa, przypomnienie, że nadal trzeba zabiegać o prawo kobiety do bycia człowiekiem, zapewnienia o wsparciu i kobiecej sile. Jak zwykle pojawiły się też dywagacje nad zawartością komunizmu w obchodzeniu (w analogii do zawartości kapitalizmu w Walentynkach), a także kwiaty, kwiaty, słodycze i kwiaty (rajstopy). Okazuje się, iż w niektórych rodzinach Dzień Kobiet świętuje się intensywniej niż urodziny. Może panom łatwiej złożyć życzenia w jednym dniu, a nie pamiętać osobne daty dla wszystkich pań w stadzie? A może to panie wolą tak kolektywnie zostać docenione niż przypominać sobie o nawarstwiających się latach?

Dzień Kobiet czyli celebrowanie odchudzania

Niemniej nie to zwróciło moją uwagę. Uderzyło mnie co innego – czemu u diabła w kontekście Dnia Kobiet przewijał się tak często temat odchudzania?! Naprawdę to jest pierwsze o czym pomyślicie na hasło „współczesna kobieta”? Wiecznie niezadowolona ze swojego wyglądu, zaopatrzona i zapatrzona w kolorowe pisemko z przerobionymi graficznie modelkami (wydają takie coś jeszcze? Szczerze pytam, bo z mojego horyzontu zniknęły lata temu.), konsumująca ukradkiem czipsy i czekoladę albo dumnie podkreślająca, że cellulit jest definicją kobiecości?

Nie wiem czemu aż tak mnie to zbulwersowało, że aż pióro poszło w ruch. Może pomyślałabym, że nierozważnie dbam o swoje korytko – wszak niby sama dobieram treści klikając tu i ówdzie. Czarę goryczy przelał jednak wierszyk Artura Andrusa na 8 marca. Nie można mu odmówić humoru. Jest zabawny, wbija celnie szpilę w stereotypy, ale jak zwykle z klasą, bez chamstwa. A jednak coś mi zgrzyta, uwiera jak kamyk w sandale (och kiedyż je ubiorę, ach kiedyż?) w tych rymach: i te siaty i to odchudzanie i przykrywanie białych plamek tipsami i przejmowanie się swoją wagą.

Dieta to ściema

Bo cóż znaczy „dieta odchudzająca”? Pocierpię dwa tygodnie, wcisnę się w tę kieckę czy spodnie i witajcie ponownie pączki i ptysie z kremem. Czyż nie tak to wygląda? Uważam, że wszelakie diety odchudzające są głupie i szkodliwe dla zdrowia. Jeśli przeszkadza Ci waga lub wygląd, to zapytaj siebie „dlaczego”? Czy dlatego, że sąsiadka krzywo spojrzała albo padło niewybredne „mamuśka”? Czy dlatego, że autentycznie źle się czujesz – stawy odmawiają posłuszeństwa, łapie zadyszka albo choroby związane z otyłością? A może jeszcze nie tak ekstremalnie, tylko kiepski sen, ospałość, drażliwość, kłopoty z koncentracją… Zapytaj siebie: dlaczego źle się czuję? Co sprawia, że jest mi niedobrze, że nie czuję się w pełni sił? A wtedy zrozumiesz, że kluczem nie są diety cud czy magiczne składniki – kamienie filozoficzne jedzenia, które uzdrowią każdą chorobę i spalą każdą fałdkę (tylko dwie kapsułki dziennie, tylko 200 zł za opakowanie). Pojmiesz, że ważny jest całokształt, codzienność, powtarzalność.

Co zamiast diety?

Co dalej? Uważam, że działa stopniowe wzbogacenie diety w rośliny najlepiej wcale lub nisko przetworzone przy jednoczesnym usuwaniu wysoko przetworzonej, rafinowanej żywności (w tym większości pochodzenia zwierzęcego). To jest jednak moja recepta, moje zdanie, do którego dochodziłam miesiącami czytania i eksperymentów.

Chyba jednak za bardzo odbiegłam od tematu. Tym co mnie wprawiło w niedowierzanie było przecież pojawienie się tematu odchudzania w kontekście Dnia Kobiet. Czy naprawdę myśląc o kobiecości jest to pierwsze co Wam przychodzi do głowy? Kobieta – niematka, kobieta – niepracownik zostaje sprowadzona już tylko do dbania o wygląd w kuriozalny sposób? To jest wzorzec kobiecości, który chcemy przekazać naszym córkom i synom? Przesadzam? Jak myślisz?