Książeczki kontrastowe – hit czy kit?

Przeczytałam wczoraj wpis na temat zgubnego wpływu zabawek kontrastowych na rozwój niemowlęcia. Mocno mnie to zastanowiło, bo ja przecież pokazywałam i pokazuję książeczki kontrastowe moim chłopakom. Ba! Polecam je innym choćby tu na blogu.

Jak widzi niemowlę?

Czego się dowiedziałam od fizjoterapeutki Agnieszki Słoniowskiej:

  1. Pomoce kontrastowe zostały stworzone dla dzieci z problemami ze wzrokiem – zdrowym niemowlętom nie są one potrzebne.
  2. Nie bez powodu wzrok noworodka jest najsłabiej rozwiniętym zmysłem – ważniejsze są bodźce docierające do mózgu poprzez inne zmysły, zwłaszcza dotyk i poczucie własnego ciała.
  3. Otaczanie dziecka od małego intensywnymi kontrastowymi książeczkami i zabawkami może prowadzić od przeciążenia sensorycznego.
  4. Patrzenie na twarz rodzica i wyszukiwanie w niej charakterystycznych elementów jak oczy i usta jest trudniejsze niż wpatrywanie się w kontrastowy obrazek, który wszytko podaje jak na tacy, ale pozbawiony jest mimiki i emocji.

Muszę przyznać, że brzmi to sensownie. O dziwo, jest też zgodne z moją intuicją, która każe mi czuć opór przeciwko karuzelom nad łóżeczkami dziecinnymi, matom edukacyjnym czy zawieszkom do wózków w pstrokatych kolorach. A jednak nie przyszło mi do głowy, że książeczki również mogą zaliczać się do tej niechlubnej grupy.

Książki mają dla mnie szczególne znaczenie, dlatego ucieszyło mnie, że są pozycje, które mogę „czytać” razem z nawet malutkim niemowlęciem. Szczerze mówiąc, nie przekonały mnie do tego hasła o konieczności stymulowania wzroku czy mózgu malucha, ale po prostu sam fakt, że oto jest taka książka dla nas dwojga. Myślałam, że jest to wprowadzenie do świata lektur, do samego procesu „jak książki używać” – przewracać strony, które ukazują nam coś nowego. Czyżbym dała się zwieźć na manowce? Czyżbym właśnie trafiła na trop, dlaczego tak ciężko czytać Młodemu książki bez ilustracji? Wychodziłoby na to, że sama jestem temu winna.

Rozwiązania proste czy rozwojowe?

A przecież w kategorii rodzicielstwo skłaniam się zwykle ku jak najbardziej naturalnym rozwiązaniom. Nie zawsze mi one wychodzą, ale pozostaję wierną fanką. Pod pewnymi względami są to rozwiązania trudniejsze, wymagające więcej wysiłku i od dziecka i od rodzica. Na przykład karmienie piersią. Nie od dziś wiadomo, że dziecko musi się solidnie napracować, żeby mleko z piersi dostać. Pracują mięśnie buzi, język, a i całe ciało współpracuje. Obecnie na rynku są dostępne butelki i smoczki, które także „utrudniają” ssanie, ale nie sądzę, aby kiedykolwiek były w stanie tak idealnie imitować pierś. Podanie butelki jest zatem pod pewnymi względami ułatwieniem i dla rodzica i przede wszystkim dla dziecka. Ileż to razy czytałam o tym, że maluch denerwuje się przy piersi, nie chce ssać i woli butelkę. Ułatwiamy się więc i sobie i jemu, oddalamy się od tej wyboistej drogi. A jednak to właśnie ona stymuluje rozwój mięśni i umiejętności potrzebnych do prawidłowej mowy i przyjmowania stałych pokarmów z tolerancją na różnorodność smaków, a także nauki kontrolowania zjadanej ilości ze względu na poczucie sytości. Czyli ułatwiając, utrudniamy.

To samo z rozszerzaniem diety. Czy kto widział kiedy drzewo słoiczkowe pełne musów i przecierów gotowych do podania dziecku od 4 miesiąca życia? Ja na pewno nie. Jestem raczej skłonna przyznać rację tym, którzy mówią, że BLW to nic nowego. To tylko zgrabna nazwa na coś, co było rozszerzaniem diety od wieków. Dziecko dostawało to, co akurat w domu było. Jak udało mu się chwycić coś ze stołu, to było jego. Żadnego zmuszania, głód był najlepszym motywatorem, żadnych tabel, żadnego blendowania zwykłych owoców na idealnie gładką masę. Owszem może i zdarzało się podawanie dzieciom rozdrobionych pokarmów, które byłyby za twarde w innym stanie, np. przeżutego przez rodzica mięsa. Jednak główny trzon diety opierał się na tym, co dziecko mogło samodzielnie zjeść.

Psychicznie BLW może być dla współczesnego rodzica problematyczne. Trzeba zaufać dziecku, że zje tyle ile potrzebuje. W dodatku niektórzy nie mogą znieść bałaganu. Łatwiej pokarmić dziecko łyżeczką odmierzoną ilością zupki. Tylko wtedy znów wchodzimy w jego kompetencje, ułatwiamy mu jedzenie, ale utrudniamy dążenie ku samodzielności, ćwiczenie motoryki małej. Niepotrzebnie to wydłużamy, narzucamy etapy wielkością zblendowanych kawałków, zamiast obserwować jak pięknie i z radością nasze dziecko mierzy się z nietypowym kształtem brokuła. Potem, w skrajnych przypadkach, do przedszkola trafia trzyletnie dziecko, które musi prosić wychowawczynię o pomoc przy zjedzeniu własnego obiadu.

A czyż nie to samo jest z pieluchami? Co by było, gdybyśmy obywali się bez nich, a opierali na sygnałach wysyłanych przez dziecko? Może wtedy mniej byłoby problemów urologicznych u dorosłych? Och, o ile mniej stresujące byłoby rodzicielstwo bez przymusu odpieluchowania dziecka, a może one same szybciej osiągałyby samodzielność w tej dziedzinie? Same pytania, bo nie zdecydowałam się na rezygnację z pieluszek. Myślę, że udaje się to tym naprawdę systematycznym rodzicom albo w dżungli amazońskiej, ale pomarzyć można…

Co jest potrzebne w wyprawce?

Tymczasem kupujemy naszym dzieciom… wróć! Kupujemy SOBIE mnóstwo gadżetów, które mają nam pomóc w opiece nad dzieckiem. Zapominamy, że ten mały człowiek z początku potrzebuje również mało. Bliskość i poczucie bezpieczeństwa, to mu jest potrzebne do przeżycia. Inni ludzie, nie przedmioty!

Zrobiłam ćwiczenie myślowe – czy cokolwiek materialnego jest tak naprawdę potrzebne noworodkowi? Po głębszym zastanowieniu wyszło mi, że jedynie odrobina wody do obmycia pupy i okrycie – kocyk, pieluszka, becik, rożek, cokolwiek takiego… Jedynie to. Ani nie jest mu potrzebne własne łóżeczko, ani butelka, ani pieluchy, ani nawet ubranka, bo przecież takiego pokurczonego jeszcze maluszka i tak trudno się ubiera. Tylko tyle – ciepłe okrycie. A nawet, w ekstremalnej sytuacji, i tego może nie być. Dziecko mogłoby dzielić koc z matką, przytulone do niej skóra do skóry dzień w dzień.

Z wiekiem potrzeby oczywiście się zmieniają, ale czy na pewno zwiększają się o karuzelkę z trzema prędkościami i 50 melodyjkami? Udało mi się wychować Młodego bez. Junior też takowej nie posiada. Jak zatem kupuję sobie te 15 minut na zrobienie choćby obiadu? Zabieram dzieciaka ze sobą do kuchni, rozkładam koc na podłodze i gotujemy razem. Zagaduję, śpiewam, jak mam okazję to siadam obok i np. obieramy ziemniaki. Wiadomo, że nie ugotuję w ten sposób pięcio daniowego obiadu z deserem, ale tych kilka najprostszych przepisów jestem w stanie zrobić. Dzięki takiemu podejściu łatwo mi przełknąć tezę o szkodliwości kontrastowych karuzelek czy mat edukacyjnych, ale już z książeczkami mam problem.

No to co z tymi książeczkami kontrastowymi – hit czy kit?

Tyle się mówi o zgubnym wpływie podciągania za ręce uczącego się chodzić berbecia albo o ryzyku, jakie niesie ze sobą chodzik. Czy więc książeczki kontrastowe należy przypisać do tej samej kategorii rzeczy, które niby ułatwiają, a tak naprawdę szkodzą? Wg niektórych – tak! Zdrowe dziecko już od urodzenia dysponuje wszystkimi narzędziami, które pozwalają mu na rozróżnienie w twarzy rodzica trzech podstawowych punktów. Nie potrzebuje w tym zakresie dodatkowego wsparcia czy ułatwienia, jakim są wysokie kontrasty. Może to przynieść nawet odwrotny skutek, zaburzyć socjalizację i rozwój motoryczny (bo się gapi zamiast trenować celowanie piąstką do buzi), a nawet prowadzić do „przestymulowania”. Muszę przyznać, że ma to sens.

Co to zatem dla mnie oznacza? Och, z całą pewnością nie mam zamiaru piec jesiennych kartofli w zgliszczach ogniska po kontrastowych książeczkach. Mogą mi się jeszcze przydać do moich jakże kontrastowych zdjęć na Instagramie. Muszę jednak przyznać, że mam mętlik w głowie. Widocznie w temacie książek jestem bardzo podatna na działania marketingowe. Zabawek kontrastowych nie mamy wiele, może jedną, ale sprawę komplikuje regał, który stoi u nas w sypialni przy łóżku. Sam w sobie jest ogromną zabawką kontrastową upstrzoną kolorowymi grzbietami książek. Junior lubi na niego patrzeć i faktycznie czasem ciężko odwrócić jego uwagę od tych czarno-białych pól. Z dużym przejęciem reaguje też na książeczki kontrastowe, które razem czytamy. Czy powinnam z tego zrezygnować?

Nie sądziłam, że książeczki kontrastowe mogą wywierać negatywny wpływ na niemowlęta. Dużo pytań i wiele wątpliwości pojawiło mi się od wczorajszego wieczora. Popełniłam błąd polecając je innym nie mając pewności, co do ich działania. Po namyśle stwierdzam, że można je włożyć do jednego worka z leżaczkami-bujaczkami – niby fizjoterapeuci nie polecają, ale przydają się niejednej mamie. Jak zatem ugryźć temat czytelnictwa? Alternatywny plan zakłada pozostanie jedynie przy czytaniu na głos. Zaś sięgnięcie po książeczki z obrazkami rozwiązać analogicznie do rozszerzania diety – poczekać, aż dziecko samo sięgnie. Temat wart jest rozważenia, zwłaszcza w oparciu o konkretne źródła i na pewno będę do niego wracać.