Jestem beznadziejną matką

„Jestem beznadziejną matką”, „Nie nadaję się do tego”, „Czuję się okropną mamą, to dziecko zasługuje na lepszą”. Znacie? Mówicie o sobie tak czasem? Wiem, że takie słowa padają. Czytam je nie raz na forach i grupach internetowych. I działa to na mnie, jak płachta na byka!

Dość mam takiej retoryki. Użalania się nad sobą i skomlenia o pochwałę. Zwykle po takim wstępie następuje wyliczenie, co to ona nie robi plus jedno małe coś, co to podobno nie wyszło. I pisze taka – „jestem beznadziejna”, ale przecież liczy na to, że ktoś jej napisze – „przecież jesteś wspaniała, smażysz te racuszki-placuszki cały ranek, a to że się jeden spalił, to się zdarza”. Bo to prawda przecież, że się zdarza i że jeden kurde spalony placuszek nie sprawia, że jesteś fatalną matką, że MOPS już puka i w ogóle to nie masz już prawa do miana „matki”. Naprawdę potrzebujesz, żeby pisały Ci to obce baby w internecie? Wkurza mnie ten sposób budowania wokół siebie atencji.

A raczej wkurzał, bo natrafiłam na akapit w książce Małgorzaty Musiał „Dobra Relacja. Skrzynka z narzędziami dla współczesnej rodziny” i bum! Spłynęło na mnie olśnienie. (Bo naiwnym jest ten, kto sądzi, że książki o rodzicielstwie są o naszych dzieciach. O nas samych są! Bum!) Ze skrzynki wyciągnęłam zaś:

Kiedy słyszę matki używające wobec siebie samych określeń typu: „Jestem beznadziejną matką”, to wiem, że jest to pokłosie wychowania warunkowego. Wychowania, w myśl którego nie jesteśmy dobrzy tacy, jacy jesteśmy, z naszymi słabościami, ograniczeniami, gorszymi momentami – tylko wciąż musimy dążyć do perfekcyjnej wersji nas samych, biczując się za każde niepowodzenie.

Nie jesteś „beznadziejną matką”, tylko zostałaś wychowana w systemie kar i nagród, nagan i pochwał. To przez to myślimy, że wszystko podlega ocenie, nasze zachowania i my sami. To stąd podziały na dobre i złe matki, wojenki o metody, o gryzaki… tak – matki potrafią się posprzeczać nawet o to, jaki gryzak jest najlepszy! To przez pochwały mamy wdrukowane, że wszystko musi być perfekcyjne, bo inaczej się nie liczy. Nie podejmujemy działań, bo przecież za proces nie ma nagrody, a jedynie za efekt. A jak nie jest idealny, to mamy wpojone, że to MY nie jesteśmy idealne, że mamy jakiś brak, skazę. A tymczasem się okazuje, że ta pogoń za doskonałością to mrzonka, jest kompletnie niepotrzebna albo w nagrodę za nią nie dostaje się nic, może poza zmęczeniem.

Mania przymiotników. Czujemy nieustanną potrzebę, żeby się dookreślać, żeby być jakimś, dobrym, najlepszym, idealnym. Można spędzić całe lata na szukaniu odpowiedzi „jaka jestem?”, ale bez zaakceptowania tego najprostszego po prostu „jestem”, to będą i tak lata zmarnowane. Będziemy gonić, jak małe pieski Pawłowa, zaprogramowani na pochwały. Bez nich będziemy pękniętym naczyniem. Drogocenna woda życia wypływa z takiego garnca przez szczeliny i czujemy się wybrakowani i puści. Tylko chwalenie może nas dopełnić. Tylko w oczach innych ludzi umiemy się przeglądać, tylko ich słowa potrafią łatać w garnku dziury, miły Romku.

A dziecko nie mówi. Nie zalutuje dziurawego. Z jego ust nie popłyną peany na naszą cześć, a nie zawsze też możemy liczyć na te słodkie uśmiechy. Czasem widzimy tylko smętną podkówkę lub słyszymy świdrujący w uszach płacz. I patrzymy na nasze życie, takie kurde nieidealne, takie „nieinstagramowe”. Nic nie odpowiada tej wizji, którą miałyśmy w głowie. I żal i nerwy, pretensje do siebie samej, do najbliższych. I w końcu to: „jestem beznadziejna”.

Uch. Wkurzało mnie takie gadanie strasznie. Lubię prawdę, szczerość i cenię, gdy ludzie są pewni siebie. A takie teksty wydawały mi się próbą złapania mnie na lep litości. Ktoś chce, żebym się nad nim poużalała. Tego nie lubię. Teraz wiem, gdzie szukać źródeł takich zachowań.

To, że sama o sobie tak nie myślę wynika pewnie z wielu czynników. Może nie uzależniono mnie od pochwał w dzieciństwie, a może też pomaga mi niemal nieustanne zwrócenie się ku własnym myślom i uczuciom? Nie jestem psychologiem, ale wykonuję pracę nad sobą. Brzmi to jakbym przerzucała tony w kamieniołomie, a tymczasem jest po prostu przyglądaniem się swoim reakcjom i pytam „dlaczego?”. Swoją drogą budowanie pewności siebie, to też szalenie złożony proces. Chcę rzucić na to światło w następnym wpisie.

Wiem, że bardzo osobiste pytanie, ale i tak zarzucę tę wędkę: co z Tobą? Pomyślałaś o sobie kiedyś „jestem beznadziejną matką”?